Zdemokratyzowane finanse nie muszą być przyjazne
Praktykowany przez Wall Street mechanizm pierwszych ofert publicznych (IPO) od dłuższego czasu wzbudza sporo krytyki. Pochodzi ona z dwóch stron o raczej sprzecznych interesach.
Praktykowany przez Wall Street mechanizm pierwszych ofert publicznych (IPO) od dłuższego czasu wzbudza sporo krytyki. Pochodzi ona z dwóch stron o raczej sprzecznych interesach.
Muszę wyznać publicznie szacunek G. Zalewskiemu, bo pochyla się nad kolejnymi rynkowymi kuriozami i już nie musimy. Analizował polski supersamochód A-coś tam. Czytał jakieś projekty Pana Tymochowicza. Teraz poświęcił cenne godziny swojego życia i zajął się Ekipą. I tak sobie myślę, że Grzegorz Zalewski cierpi za miliony i jednocześnie płaci cenę swoim czasem za to, na jak prowincjonalnym rynku przyszło nam działać. Przy okazji jest odważny i wypełnia lukę, którą powinien wypełnić rynek.
Na rynku debiutuje właśnie spółka Robinhood, której ambicją – przynajmniej publicznie deklarowaną – jest zrewolucjonizowanie inwestycji i otwarcie drogi drobnym inwestorom do świata Wall Street. Na dziś rewolucja wygląda tak, iż wedle dostępnych danych, średni rachunek inwestycyjny wynosił (luty) około 240 dolarów, co przy dzisiejszym kursie daje jakieś 924 zł.
Z anegdotycznych obserwacji i badań akademickich wiemy, że inwestorzy przywiązują dużą wagę do swoich osobistych doświadczeń inwestycyjnych. Powtarzają decyzje, które skończyły się dla nich zyskiem. Unikają decyzji, które skończyły się dla nich stratą.
W Polsce inwestorzy żyją emisją Allegro i informacją, że książka popytu inwestorów instytucjonalnych została pokryta 10-krotnie przy maksymalnej cenie. W Korei trwa właśnie IPO, w którym inwestorzy instytucjonalni złożyli zapisy na liczbę akcji 1117 razy większą niż przysługująca im transza.
Intuicja podpowiada, że w celu uzyskania jak najwyższej ceny sprzedawanych aktywów finansowych należy maksymalnie poszerzyć grono potencjalnych inwestorów. Intuicja nie zawsze sprawdza się na rynku finansowym.
Verdad Advisers opublikował raport z analizy około 3 700 ofert publicznych w USA obejmującej okres od końca lat osiemdziesiątych do chwili obecnej. W raporcie, który pokazuje oferty publiczne jako bardzo niebezpieczny segment rynku akcyjnego, znajduje się kilka faktów, które nadają się na nagłówki artykułów w mediach biznesowych.
Na blogach bossy zamieszanie wokół IPO WeWork znalazło już swoje miejsce. Na upadek bańki tzw. jednorożców a więc spółek wycenianych poza rynkiem na więcej niż 1 mld dolarów, spoglądaliśmy z wielu stron. Brakło tylko jednego spojrzenia, sądzę dość uniwersalnego, który kiedyś przywołaliśmy w notce Pochwała rynkowej kontroli. Wówczas na radarze znalazły się spółka Theranos i chińskie krzaki. Dziś czas przenieść temat sprzed kilku miesięcy na szerszy problem, jakim jest dmuchanie spółek na rynku niepublicznym tylko po to, żeby później zrzucić je głodnym inwestorom, którzy nie mają dostępu do prywatnych emisji.
Myślę, że przez ostatni miesiąc telenowela pod tytułem „Warty 65 mln dolarów jednorożec kierowany przez genialnego wizjonera próbuje wejść na giełdę” dostarczyła inwestorom tyle rozrywki i przemyśleń, że możliwe było prowadzenie bloga w całości poświęconego przygodzie WeWork z rynkiem publicznym.
Matt Levine stworzył ideę zaczarowanego lasu, prywatnego rynku zdominowanego przez fundusze venture capital, w którym jednorożce (warte miliardy dolarów „młode” spółki technologiczne) szczęśliwie sobie żyły w drugiej dekadzie XXI wieku, nie musząc martwić się takimi przyziemnymi sprawami jak przynoszenie zysków.