Kupowanie dołków, część 2
Kwestia kupowania dołków budzi jak zawsze kontrowersje, widzę to po reakcjach w socjal mediach na pierwszą część tego cyklu, ale to dlatego warto o tych dylematach dyskutować.
Kwestia kupowania dołków budzi jak zawsze kontrowersje, widzę to po reakcjach w socjal mediach na pierwszą część tego cyklu, ale to dlatego warto o tych dylematach dyskutować.
Większość czytelników podręczników do analizy technicznej (AT) wie, że elementarnym założeniem tego podejścia do rynku jest przekonanie o powtarzalności historii i układania się wykresów cen czy indeksów w podobne wzory. Niewielu wie, że ciemną stroną tego podejścia jest popadanie w specyficzną, rynkową formę pareidolii (nadawanie sensów złudzeniom), a nie brakuje też przypadków, w których analitycy techniczni ocierają się o apofenię (szukanie sensownych związków między wydarzeniami bez związku).
Ponad dwadzieścia lat temu analitycy S&P Dow Jones Indices rozpoczęli projekt systematycznego mierzenia wyników inwestycyjnych zarządzających aktywnymi funduszami i porównywania tych wyników z benchmarkami.
Strategia kupowania dołków zawsze była popularna, choć obrosła wieloma mitami i legendami, z którymi warto się zmierzyć.
Są przesłanki na to, że niektórzy zarządzający firmami przekazują poufne informacje o fuzjach kolegom ze studiów na zjazdach absolwentów; w ciągu ostatnich 14 lat marże najczęściej kupowanych produktów w USA wzrosły o 25 proc.; koszty bycia publiczną spółką za oceanem to średnio aż 4,1 proc. jej kapitalizacji. To tylko niektóre z wniosków z najciekawszych badań naukowych dotyczących rynku kapitałowego.
Gdyby spojrzeć na zmiany naszych indeksów giełdowych w maju, mielibyśmy potwierdzenie popularnego powiedzenia „sprzedaj w maju i uciekaj” (Sell in may and go away). Wartość indeksu WIG spadła nieco więcej niż jeden procent. Podobnie zachowały się pozostałe indeksy. Gdzieś za wiele lat, ktoś będzie torturował te dane i oczywiście ten ujemny wynik wesprze (lub nie) jakąś postawioną wcześniej tezę.
Raczej nikt po latach nie zagłębia się w to, jak w szczegółach wyglądał maj. To, że pod koniec miesiąca został ustanowiony najwyższy poziom od roku, że był to wielomiesięczny szczyt, oraz to, że cały wynik maja został „skasowany” w zasadzie podczas trzech ostatnich sesji miesiąca. Co więcej ten spadek został odrobiny podczas trzech kolejnych sesji. Niestety zaszczyty i chwała przypadną już czerwcowi, który gdzieś tam będzie brylował w innych statystykach i zestawieniach.
Pierwsza połowa czerwca na rynkach akcji była imponująca. Serie zwyżek głównych indeksów i kreślenie nowych rekordów hossy były standardem, którego echem jest postawa WIG20. Od początku miesiąca indeks zyskał 11,27 procent, co oznacza, iż już dziś czerwiec 23 lokuje się w wąskiej grupie miesięcy, które skończyły się zwyżką indeksu o przeszło 10 procent.
To może wydawać się dziwne, że choć na giełdach światowych tyle się dzieje, to zmienność najważniejszych indeksów notuje bardzo niskie wartości. Co miałoby to oznaczać w perspektywie najbliższej przyszłości giełd? I jak to wykorzystać?
Wczorajsze zachowanie warszawskiej giełdy zaskoczyło część inwestorów. Główne indeksy spadły około 1% mimo dobrych nastrojów na światowych rynkach (DAX wzrósł o 0,9%). W ostatnich trzech miesiącach to WIG20 i WIG odznaczały się ponadprzeciętną siłą.
Na spadającym rynku inwestorzy zwrócili uwagę na zdeterminowany popyt na akcje STS Holding. Przy podwyższonym obrocie kurs STS wzrósł o 3,6%. Była to trzecia kolejna wzrostowa sesja na akcjach bukmachera.
To ostatnia część wątku poświęconego mniej pozytywnym stronom pasywnego inwestowania.