Zola i Squid Game

Zbliżam się do końca pracy nad nowym wydaniem Pieniądza Emila Zoli. Ponadczasowość tej powieści opisującej fikcyjne, choć mocno inspirowane wydarzeniami rzeczywistymi, nieustannie mnie zaskakuje.

To, że na rynkach obserwujemy szaleństwo nikogo już nie zaskakuje. Ba, absurdy na tyle wniknęły w tkankę rynku, że gdy pojawia się nawet najbardziej absurdalny pomysł, chętnych na szybki zysk jest tak wielu że nawet ostrzeżenia przed potencjalnym oszustwem zdają się na nic.

Czytaj dalej >

Człowiek – istota fascynująca

Jest mi wszystko jedno, czy handluję akcjami, towarami, czy czymś tam. Nie wiem, czy Łukbut produkuje buty, czy łuki, a soja rośnie na drzewach czy pod ziemią.

Tak sobie żartowałem lata temu, gdy ktoś mnie pytał o powody wyboru inwestycji. W gruncie rzeczy było w tym dużo prawdy, choć moja wnikliwość by rozumieć pewne mechanizmy sprawiała, że jednak dociekałem czym zajmuje się jakaś spółka albo jak wygląda rynek danego surowca. Choć głównym nośnikiem informacji, na podstawie których podejmowałem decyzje były przede wszystkim wykresy oraz „coś”. Trudno mi określić – chodzi o atmosferę medialną, pewne trendy w dyskusjach, coś co ogólnie możemy nazwać „nastrojem inwestorów” albo moją intuicją. Dotyczyło to zarówno decyzji kupna, jak i krótkiej sprzedaży.

Czytaj dalej >

Nie wygląda to jeszcze na koniec

To co dzieje się na rynkach, nie wygląda jeszcze na koniec, choć może jest to ostatnia faza hossy. Ta, w której przestają mieć znaczenie informacje negatywne, zaś inwestorzy rzucają się na wszystko, choćby brzmiało najbardziej absurdalnie. Choć może ona jeszcze trwać tygodniami, czy nawet miesiącami. Zmiana prezesa Banku Centralnego należącego do NATO, kraju z 80 milionami mieszkańców, staje się mniej ważna, niż fakt, że oto pojawił się nowy fantastyczny instrument, na którym można zarabiać setki procent. A jeśli ma się odpowiedni fart, można i na tym zarobić.

Czytaj dalej >

To niesprawiedliwe!

Nie przypominam sobie, by podczas którejś szaleńczej hossy, gdy kursy akcji różnych spółek rosły tylko dlatego, że firma działa lub zamierza działać w modnej w danym momencie branży narzekano, że jej kurs za mocno rośnie. To znaczy nie chodzi mi o sceptyków i niedowiarków, do jakich się zaliczam, którzy stoją z boku (choć czasem się przyłączają) i kraczą „to się źle skończy”. Mam przede wszystkim na myśli te etapy wzrostów, gdy przedstawiciel zarządu wychodzi i mówi „zamierzamy…”, i jeszcze nie skończy zdania, a kurs już rośnie o kilkanaście procent. Chodzi mi o te wszystkie sytuacje, gdy zarząd ogłasza, zamierzamy już w tym roku znaleźć się w WIG20 i zarabiać biliony bilionów (Wstępnie, niewiążąco). Inwestorzy, uznawani przez starą ekonomiczną szkołę, za niebywale racjonalnych i oceniających na zimno wszystkie „za” i „przeciw” rzucają się tłumnie na te akcje i słychać tylko „łomatkopociągodjeżdża”. Chodzi mi o ten etap wzrostów, gdy spółki, które faktycznie prowadzą działalność i mają jakąś wizję już na tyle porosły, że rozpoczyna się poszukiwanie czegokolwiek, co można skojarzyć z daną modą.

Czytaj dalej >