Giełda spełnia kryteria piramidy finansowej – twierdzi autor książki „Ponzi Factor”

Giełda bardzo przypomina piramidę finansowej, ponieważ jest to system, w którym większość zysku obecnych inwestorów pochodzi z gotówki płaconej przez innych inwestorów – pisze Tan Liu w książce „The Ponzi Factor: The Simple Truth About Investment Profits”.

Jak zauważa autor w publikacji (jej polski tytuł to „Czynnik piramidy finansowej: prosta prawda o zyskach z inwestycji.”) firmy regularnie płacące dywidendy, takie jak Microsoft czy McDonalds są w mniejszości. Spółka, której akcje są przedmiotem obrotu nie wykłada żadnych pieniędzy i nie jest zobowiązana do wykupu własnych akcji po cenie wyższej, niż wartość nominalna (a ta wartość nominalna jest zwykle symboliczna). Oczywiście można argumentować, że akcjonariusze mogą zmusić firmę do płacenia dywidendy, ale praktyka pokazuje, iż takie działania są rzadkie.

Co więcej, niektóre firmy wręcz otwarcie deklarują, że żadnej dywidendy płacić nie zamierzają. Oto fragment raportu firmy Google z 2016 r. przesłanego do Amerykańskiej Komisji Nadzoru Finansowego (ang. Securities Exchange Commission): „Nigdy nie deklarowaliśmy że wypłacimy ani nie wypłaciliśmy dywidendy właścicielom akcji zwykłych naszej firmy. Zamierzam zatrzymać wszystkie przyszłe zyski i nie przewidujemy wypłacania dywidendy w najbliższej przyszłości.”

Tak więc od 2007 r. do 2011 r. Google zanotował 28 mld USD zysków, z czego akcjonariusze firmy nic nie otrzymali. Dodatkowo nie mogli w tym okresie zarobić na kursie akcji ponieważ cena akcji w 2011 r. była na podobnym poziomie jak w 2007 r. Tak więc jedyne zyski jakie są możliwe w przypadku akcjonariuszy Google to zyski ze sprzedaży akcji firmy po cenie wyższej, niż sami zapłacili. A zatem ich zyski mogą pochodzić tylko z pieniędzy osób, które chcą zostać nowymi akcjonariuszami Google – tak jak ma to miejsce w przypadku piramid finansowych.

Firm postępujących podobnie jak Google jest na amerykańskiej giełdzie mnóstwo. I tak na przykład Facebook w latach 2012-2013 zanotował 776 mln USD zysku a kurs jego akcji pozostał na tym samym poziomie. Podobnie Netflix: lata 2011-2013 to 205 mln USD zysku i zerowa zmiana kursu akcji. Władze obu tych firm, podobnie jak Google, nigdy nie wypłaciły i zadeklarowały, że nie planują wypłacać żadnych dywidend.

Kiedy w XVII w. w Europie tworzyły się spółki akcyjne nikomu do głowy nie przyszłoby, że firma w którą inwestorzy wkładają tyle pieniędzy mogłaby nie podzielić się z nimi zarobionymi dzięki ich kapitałowi pieniędzmi. Firmy takie jak Holenderska Kompania Wschodnioindyjska czy Kompania Mórz Południowych (angielska spółka akcyjna, posiadająca królewski monopol na handel z Ameryką Południową) płaciły roczne dywidendy pomiędzy 12 proc. a 62 proc.

Podobnie w USA aż do XX w. prawie wszystkie zyski inwestorów z rynku kapitałowego pochodziły z dywidend. Wówczas większość inwestorów inwestowała w obligacje. Akcje uchodziły za ryzykowne instrumenty finansowe, które bez regularnie wypłacanych dywidend nie znalazłyby nabywców. Tak więc patrząc długoterminowo na światowy rynek kapitałowy można skonstatować, że nie płacenie regularnych dywidend przez spółki to stosunkowo niedawno wymyślona aberracja.

Ktoś mógłby argumentować, że do tej sytuacji dopuścili inwestorzy nie reagując na „antydywidendowe” poczynania zarządów. Problem polega na tym, że wielu z nich nawet teoretycznie nie może nic w tej sprawie zrobić. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że w obrocie są na przykład akcje Google serii C, które nie dają prawa głosu na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy.

Jeszcze stosunkowo niedawno istniały tylko akcje serii A i B, które dawały prawo głosu. Ale w 2014 r. zarząd spółki przeprowadził podział akcji. Każda jedna stara akcja została zamieniona na dwie nowe warte o połowę mniej, z tym że jedną z tych akcji były właśnie akcje serii C nie dające prawa głosu. Istnienie dwóch typów akcji, które różnią się prawem do głosu na WZA pozwala sprawdzić na ile rynek wycenia możliwość wpływu na zarządzanie spółką. I tak na przykład w lipcu 2017 r. akcje Google serii A wyceniane były na 978 USD a te serii C na 959 USD – różnica 19 USD, czyli 2 proc. wartości aktywa.

Co z tego wszystkie wynika? Otóż zdaniem autora rynek kapitałowy w którym większość zysków inwestorów pochodzi z pieniędzy innych inwestorów a nie z firm, jest oszustwem. To, że fikcja utrzymuje się ponad sto lat nie sprawia, że przestaje być fikcją. Tan przypomina, że w teorii piramida finansowa może trwać w nieskończoność dopóki pojawiają się inwestorzy z nowymi pieniędzmi.

Autor dodaje, że fundusz Madoffa trwał przez wiele dekad i gdyby nie kryzys finansowy mógłby działać kolejne dziesiątki lat. I zauważa, że wszystkie krachy na giełdach, od tego z 1637 r. przez 1929 r., 1987 r., 2000 r. 2008 r. zostały spowodowane przez ten sam czynnik: brak pieniędzy od nowych inwestorów.

Tan Liu urodził się w Chinach. Jako sześciolatek przeniósł się do USA, gdzie mieszka do dzisiaj. W 2006 r. ukończył ekonomię i finanse. Następnie pracował w dwóch funduszach hedge i firmie tradingowej. Pierwsza część książki do właśnie opis doświadczeń autora z pracy w funduszach hedge, które pośrednio natchnęły go napisania omawianej książki.

Jednym z tych funduszy był niejaki HB Onyx, fundusz który w momencie gdy Liu rozpoczynał dla niego pracę wykazywał 18 proc. stopę zwrotu w raportach dla inwestorów. W krótkim czasie takie wyniki przyciągnęły klientów i aktywa funduszu wzrosły z 20 mln USD do 100 mln USD. Strategia funduszu polegała na wykupywaniu polis na życie od ubezpieczonych na życie osób. Po przejęciu polisy fundusz opłacał składki i gdy ubezpieczona osoba umierała, przejmował odszkodowanie.

Problem polegał na tym, że zyski raportowane przez fundusz nie pochodził z odszkodowań tylko z założonych przez fundusz wpływów z tego tytułu. Po jakimś czasie okazało się, że założenie polisy nie są warte tyle ile fundusz zakładał i firma upadła. Historia funduszu HB Onyx jest interesująca, tylko że jest luźno powiązana z tematem książki.

Co ma bowiem sposób księgowania zysków do głównej tezy książki? Cała publikacja, wraz z przypisami ma tylko 169 stron, i mam wrażenie, że autor próbował za wszelką cenę zwiększyć jej objętość.

Sama teza, która postawił, jest interesująca. Tylko, że można by ją zawrzeć, wraz ze wszystkimi najciekawszymi argumentami i przykładami na 12-15 stronach. Ale za taką objętość trudno pobierać od czytelników ok. 6 USD, na które autor wycenia swoją pracę. Podsumowując: sama teza jest warta uwagi, ale interesującego materiału jest w tej publikacji stanowczo zbyt mało, by uzasadnić jej cenę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Twoje dane osobowe będą przetwarzane przez Dom Maklerski Banku Ochrony Środowiska S.A. w celu: zapewnienia najwyższej jakości naszych usług oraz dla zabezpieczenia roszczeń. Masz prawo dostępu do treści swoich danych osobowych oraz ich sprostowania, a jeżeli prawo na to pozwala także żądania ich usunięcia lub ograniczenia przetwarzania oraz wniesienia sprzeciwu wobec ich przetwarzania. Masz także prawo wniesienia skargi do organu nadzorczego.

Więcej informacji w sekcji "Blogi: osoby komentujące i zostawiające opinie we wpisach" w zakładce
"Dane osobowe".

Proszę podać wartość CAPTCHA: *